lunes, 23 de febrero de 2015

sábado, 21 de febrero de 2015

Awanturnica

Warto posłuchać- wspomnienia Zofii Chądzyńskiej, wybitnej tłumaczki literatury hiszpańskiej, tłumaczki m.in Cortazara i Borgesa, która wiele lat mieszkała w Argentynie. Naprawdę fascynująca i inspirująca postać (przyjeżdzając do Argentyny nie znała ani słowa po hiszpańsku, a zanim zajęła się tłumaczeniami prowadziła przez długi czas pralnię bielizny białej). Niektórzy uważają, że jej polski przekład "Gry w klasy" jest właściwie lepszy od oryginału.

"Starała się tworzyć polszczyznę, osobną dla każdego przekładanego utworu, co, według Rajmunda Kalickiego, również tłumacza i znawcy literatury latynoamerykańskiej, udawało się jej znakomicie: „Cortazar oryginalny jest dużo słabszy niż po polsku. W tłumaczeniu Chądzyńskiej jest jakaś stylistyczna błyskotliwość, swada, która po hiszpańsku nie istnieje, język oryginału jest właściwie potoczny” I ta polskość przełożonego tekstu była dla niej ważniejsza od wierności: „to ma być dobre po polsku, mówiła Chądzyńska, wszystko inne jest na dalszym planie. Nie istnieje w tym względzie kompromis, nie można zachować obu tych rzeczy”1Cały czas starała się obserwować zmiany w języku, nagłe pojawianie się i zanikanie słów z języka potocznego, swoistą modę na różne efemeryczne wyrażenia. Przez ciągłą ewolucję lingwistyczną, niektóre książki możnaby, jej zdaniem, przekładać co jakiś czas dla kolejnych pokoleń."

http://www.polskieradio.pl/8/195/Artykul/547620,Zofia-Chadzynska-Bylam-awanturnica

Od kilku tygodni daję lekcje polskiego Jennifer, Amerykance, tłumaczce polskiej literatury, która obecnie pracuje nad przekładem powieści "Bieguni" Olgi Tokarczuk, i pożycza mi polskie książki, Lekcje polskiego dla Amerykanki w Argentynie? Ciekawa kombinacja, prawda? Jedno z tych niezwykłych spotkań, jakie zdarzają się w życiu. Rozmawiałyśmy  o polskiej i argentyńskiej literaturze i tłumaczeniach, stąd przypomniałam sobie o Chądzyńskiej.

sábado, 14 de febrero de 2015

Buenos Aires w Walentynki

Dziś w Walentynki kilka poematów o miłości w Buenos Aires i do Buenos Aires- wyśpiewane w tangu.




Wybierz kochanka, który będzie patrzył na Ciebie jakbyś
 był magią.



Cruz del Sur
Julio Cortazar


Vos ves la Cruz del Sur 
y respirás el verano con su olor a duraznos 
y caminás de noche mi pequeño fantasma silencioso 
por ese Buenos Aires, por ese siempre mismo Buenos Aires. 

Extraño la Cruz del Sur 
cuando la sed me hace alzar la cabeza 
para beber tu vino negro, medianoche. 
Y extraño las esquinas con almacenes dormilones 
donde el perfumo de la yerba 
tiemble en la piel del aire. 

Extraño tu voz, 
tu caminar conmigo por la ciudad. 
Comprender que eso está siempre allá 
como un bolsillo donde a cada rato 
la mano busca una moneda, el peine, llaves, 
la mano infatigable de una oscura memoria 
que recuenta sus muertos. 

La Cruz del Sur, el mate amargo 
y las voces de amigos 
usándose con otros. 
Me duele un tiempo amargo 
Ileno de perros y desgracia 
la agazapada convicción de que volver es vano. 

Comprender que un mar es más que un mar, 
que la muerte se viste de distancia
 
para llegar de a poco, lenta, interminable, 
como una melodía que se resuelve al fin 
en humo de silencio. 
Extraño ese callejón 
que se perdía en el campo y el cielo 
con sauces y caballos y algo como un sueño. 
Y me duelen los nombres de cada cosa 
que hoy me falta, 
como me duele estar tan lejos 
de tu caricias y de tus labios. 

Extraño tu voz 
tu caminar 
conmigo por la ciudad.




 Amor de Buenos Aires
Poema Lunfardo

Sol de América latina
sobre el Río de la Plata
para vos la serenata
de tu gente que te admira.
Por eso con tus esquinas
con tus barrios y tus calles
te saludo Buenos Aires,
capital de mi Argentina.

Sos la máquina que avanza
al compás del porvenir,
la cuna de mi sentir
y el norte de mi confianza;
sos la meta que se alcanza
siguiendo la Cruz del Sur,
tu canción es gratitud
y tu bandera de esperanza

Buenos Aires de mi amor
fuiste cielo de mi escuela
"El Nene" de Andrés Ferreira
de mi primero inferior,
la tiza y el borrador,
mi jarrito niquelado,
cuaderno cuadriculado
y el faber número dos.

Fuiste la calle cortada
al lado de la placita,
la quema de mi bolita
y troya de mi billarda,
gambeta de veinte agarra,
mi trompito zumbador
y barrilete cantor
que del cielo me coleaba...

Sos el ayer perfumado
con la astucia del Rusito
la nobleza del Sapito
y la fuerza del pelado
Y ese llorar amargo
cuando se busca afligido
los cinco que se han perdido
por el bolsillo agujereado...

Vos conoces el debut
del primer pantalón largo
de los momentos amargos
que tuve en mi juventud
y de la cruel inquietud
cuando vi que derribaron
la casa en que me acunaron
allá por el barrio sur...

Tus estrellas lo sabían
cuantas veces demoraba
cuando mi novia esperaba
para ver si me quería
de las "peras" que le hacia,
de los celos que inventé
y sabes que le soy fiel
y la quiero todavía...

Buenos Aires de mi amor
como nos cambia la vida
vos la ciudad presumida
y yo... siempre un soñador.
Pero qué importa el dolor
que va enhebrando el recuerdo
nunca lloro lo que pierdo
porque nací jugador.

Por eso cuando te digo
lleva un acento de orgullo
el de saber que soy tuyo
y de que vos sos mi amigo.
Y ponete al lado mío
cuando juegue con la muerte
que de pie con veintisiete
le aguanto la falta envido.

Sos la pitada final
del cigarro que se fuma
sos un barbijo de luna
en un patio de arrabal
sos tango sentimental
que me llena de tristeza
y sos la media cabeza
del Gran Premio Nacional...

Sol de América latina
sobre el Río de la Plata:
te traje la serenata
de tu gente, que te admira,
por eso con tus esquinas,
con tus barrios y tus calles
te saludo, Buenos Aires,
capital de mi Argentina.



Declaración de amor por Buenos Aires


Dejame acariciarte las calles sin apuro
en una noche nuestra, de tango y de neón,
mirarte en el espejo de un charco de suburbio,
sentarme en tu regazo con forma de cordón.
Que quiero recostarme en tu cuerpo hecho vereda,
sentir como me embriaga tu aliento de jazmín,
con el etéreo marco de un cielo de rayuela,
un cielo maquillado con humedad y hollín.

Dejame que te diga: ¡te quiero, Buenos Aires!
Y necesito entonces fundirme en tu interior:
en tu empedrado viejo, en tu esperanza nueva,
en tu simbiosis loca de tango y rock and roll.
Dejame que te cante con verba estremecida,
y que ponga la vida en ésta, mi canción.
Dejame que te diga: ¡te quiero, Buenos Aires!
Y te ofrendo mi alma al ofrendar mi amor.

Dejame desnudarme de a poco las vergüenzas,
mostrarme sin disfraces, así, tal como soy.
Y hacerte mía entonces de frente y sin lamentos,
y que te entregues toda como me entrego yo.
Y adormecer sintiendo la piel de tus orillas,
allí donde es más fuerte tu aroma de malvón,
donde nos cubra el manto de un patio con glicinas
y arrulle nuestros sueños el son de un bandoneón. 

miércoles, 11 de febrero de 2015

Pierogi i poezja - polskie ślady w Kurytybie

Zaskakujące- Polska emigracja w Kurytybie. Niemal nigdy, kiedy myślimy o Brazylii nie przychodzą nam do głowy Polacy, a jednak...Jaka musiała być ich siła oddziaływania świadczą pierogi, danie znane i dostępne w wielu restauracjach w mieście.
Pierwszy raz widzę je w japońskiej restauracji wegańskiej,do której zaprasza mnie Emi, znajomy kształt i podpis "Pierogui", portugalska modfikacja swojskiego słowa.
Jak to? O co chodzi? pytam a Emi wyjaśnia, że to znane danie i że wszystko przez polskich imigrantów. Niewiele jest miejsc na ziemi gdzie polskie danie weszłoby na stałe do kanonu dań i już najmniej spodziewałabym się go w Brazylii.
Pierogi z japońskiej restauracji są co prawda już mocno zmienione i mają w środku jaskrawopomarańczowe dyniowe nadzienie, ale pierogi to pierogi.



Dziś pojedziemy do polskiego parku, mówi Emi. Pożyczę Ci rower.
Jedziemy jakieś 15 minut i dojeżdżamy do bramy z napisem Parque Joao Paulo II, Park Jana Pawła Drugiego. Tablica mówi nam, że został zbudowany w 1980 roku, kiedy papież odwiedził Kurytybę, inna tablica mówi, że również Lech Wałęsa odwiedził Kurytybę. No proszę.
Polski park to właściwie skansen, do którego zwieziono chaty polskich imigrantów z regionu Parany. Drewniane chatynki, kaplica, wystrój jak z dziewiętnastowiecznej wsi, jakieś kołyski, kołowrotki, nawet portrety królów Polski. Trawniki żółte od mleczy. Między chatkami ławki i grupki Brazylijczyków pstrykających zdjęcia.
















I jeszcze jeden akcent polski: najsłynniejszy poeta Kurytyby nazywał się Paulo Leminski i miał też polskie korzenie- jego ojciec był Polakiem, matka Afro-Brazylijką. Znajomy powiedział mi, że  kilka lat temu poezje Leminskiego nagle stały się bestselerem, były trzecią najlepiej sprzedającą się książką w Brazylii, co jest szokujące zważywszy na to, że poezja nigdy tak dobrze się nie sprzedaje, w żadnym kraju, a na pewno nie w Brazylii, jak kwaśno stwierdził mój znajomy filozof z Rio de Janeiro. Więc brawo Leminski. Leminski jak każe polska tradycja bardzo dużo pił i to też było powodem jego śmierci.

Plakat z Leminskim.

jueves, 5 de febrero de 2015

Na Miodowej Wyspie

Z zapisków w zapiaszczonym żółtym zeszycie na Ilha do Mel :



Wyspa pachnie czymś słodkim, jakby koniczyną, jakby świeżo ścięto trawą. A ponieważ jak mówi jej nazwa to wyspa miodowa, więc uznaję, że pachnie miodem. Ścieżki płyna miodem, złocistym i lepkim, las płynie miodem, ciemnozielonym o złotych przebłyskach. Ludzie są miodowi, ich ciepła skóra w zgięciach łokci i ich oczy o barwie ciemnego miodu.



Stopy stygną odpoczywają po błądzeniu boso cały dzień. Sandały rozpadły się, zawilgocone i zostawiły ciemnobrązową pręgę na moich stopach. Brodzę w ciepłej, wieczornej wodzie, brązowo-żółtej, pełnej liści.



Ostatnie promienie słońca otulają wyspę w czułym i ciepłym objęciu. Dzieci bawią się jeszcze w falach, skaczą, rzucają się na desce, jakby świat nie istniał. Nawet nie wiem, kiedy moja skóra nabrała tego miodowego odcienia, tak że powoli upodabniam się do wyspy. Staję się jej częścią. Słona woda dostaje się do rany na stopie i piecze aż krzyczę, ale zostawiam ją tam, aż przestaje boleć.




Ścieżka w lasku cała migoce i drga, jest żywa. Grają cykady, grają światła i cienie na ziemi, liściach i zielonych agawach. Całą wyspa tętni życiem.
Cykady właściwie nie grają, ale skrzypią, to dźwięk jakby ktoś piłował coś piłą elektryczną, przeciągły, przenikliwy. Pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem fascynowało mnie słowo cykada, które znałam tylko z książek, a chyba najbardziej z jakiegoś zbioru opowieści o Świętym Franciszku, który od czasu do czasu z nimi rozmawiał zwracając się per "Siostro Cykado" przemierzając słoneczne

wzgórza Toskanii. Ale nigdy nie sądziłam, że to ich granie może brzmieć w ten sposób. Siostry cykady skrzypią.



Wieczorem na campingu u bezzębnej donii Marii grubiutka mama w błekitnej sukni i jej grubiutka córka siedzą na ławce przed domem. Potem gruba mama pompuje materac do namiotu specjalną maszyną. Dlaczego kupujesz jedzenie w supermarkecie, pyta mnie grubiutka dziewczyna głosem pełnym troski. Jest bardzo drogo! Moja mama wszystko przywiozła z lądu.
Wieczorem zrywa się wiatr i przynosi orzeźwienie. Nieliczne żarówki oświetlają czarną jak smoła drogę, wiatr targa połami namiotów i plastikowymi czarnymi płachtami, którymi są nakryte. Bezzębna właścicielka campingu i jej upośledzona pomocnica nakrywają namioty czarnym plastikiem i zabezpieczają cegłami.





 W nocy przychodzi tropikalna burza. Mam szczęście żeby obudzić się z pierwszymi piorunami i przykryć namiot brezentem. Za chwilę się zaczyna, jakby ktoś lał z nieba wiadra wody.  Nad moim namiotem zadaszenie z nieprzemakalnego płótna zawieszone na sznurkach ugina się pod ciężarem wody niemal do ziemi. Kilka razy wychodzę z namiotu, żeby wylać ją na piasek. Namiot zupełnie nie nadaje się na deszcz tropikalny. Gdyby nie dodatkowa warstwa plastiku i brezent przemókłby w ciągu pięciu minut. Wiatr szarpie drzewami, a grzmoty są tak bliskie jakby zaraz miały trafić w drzewa nad głowami. Istnieje tylko ten prostokąt schronienia, 1,70 na 1 metr a za nim żywioł. Zapala się światło w domu i Maria staje na werandzie, między namiotami słychać krzyki i gorączkowe bieganie, kilu młodych Argentyńczyków w samej bieliznie w strugach deszczu przenosi plastikową płachtę, ale jest już za późno i zaczynają się już tylko śmiać stojąc w deszczu całkowicie przemoknięci, i śmieją się bo postanowili po prostu cieszyć się tą sytuacją. Ze środka, ze schronienia burza wygląda przerażająco, ale kiedy się w niej zanurzy nagle traci grozę i nawet zaczyna być przyjemna. Z wieloma rzeczami tak bywa. Kilka osób chroni się pod dachem inne próbują jeszcze ratować co się da. Gdzieś w środku tego wszystkiego czuję się nagle bardzo mała i samotna, ale wiem też że burza zaraz przeminie.



Po burzy wyspa dochodzi do siebie, ścieżki zasnute są opadłymi liśćmi, plaże pełne gałęzi, muszli, martwych ryb i dziwnych przedmiotów z dalekich stron. Przychodzi odpływ i odkrywa wielkie srebrne połacie, o duszącym, nadgniłym zapachu.
Po południu idę na pustawą plażę, na której przechadzają sie wielkie czarne ptaki i walcze chwile z falami, a potem zasypiam na piasku.




Wieczorem po odpłynięciu ostatniego promu na stały ląd na pomoście zawsze zostaje kilka osób, które czytają albo patrzą w przestrzeń, samotne, albo tak jak ja podłuchują rozmowy i wszystkie dźwięki wieczornej wyspy i czekają, aż niebo zmieni się z granatowego w czarne i wzejdą gwiazdy. Pomost to jedyne miejsce,na którym o tej porze są ludzie. Z ciemności wyłaniają się postacie i głosy, mijają mnie i znikają znów w ciemności, gdzieś w łodziach na plaży, zapalają się i gasną dalekie światła.