viernes, 28 de agosto de 2015

Awokado i cynamon prosto z drzewa czyli a vida boa


A co chceta dziś robić? pyta sie mnie jedna z sióstr, która od rana pieli trawnik w ogrodzie. Siostra ta, już mocno posunięta w latach, mówi chyba najlepiej po polsku ze wszystkich sióstr zgromadzenia Irmas Franciscanas da Sagrada Familia. Ale ten jej polski to skamieniałość z początków XX wieku z podlubelskiej lub zamojskiej wsi. Zatem słyszę słowa takie jak chceta, pójdzieta, zróbta, kajet, tańcować. Tutejsza Polonia mówi właśnie w taki staroświecki sposób. Nie wszyscy używają gwary, ale często czuję się jak w Chłopach Reymonta albo innym Weselu. Na pierwszej lekcji tłumaczyłam, że słowo "gadać" jest bardzo potoczne i "wczoraj gadałem z nauczycielką" lepiej zamienić na rozmawiać lub mówić.
Ludzie tu witają się pytaniem "Zdrowo?" a zamiast słowa "bardzo" używają  "mocno". Mocno dobry, mocno zimno mówią. Niektórzy używają przedziwnej mieszanki, którą nazwać możnaby portupol, tak jak mieszankę portugalskiego i hiszpańskiego, często używaną na terenach przygranicznych Brazylii i Argentyny zwie się portunol. W środku zdania wypowiedzianego po polsku nagle pojawia się portugalski czasownik ale odmieniony wedle polskiej koniugacji. No i wtedy ja z nim falowałem. On nie consegował tego kupić. Przyszła do mnie ta empregada i  powiedziała, że nie będzie cozinhać dzisiaj.
Siostra A. wykopuje nożem chwasty z trawnika opowiadając o czasach, kiedy chodziła do szkoły, boso i sześć kilometrów w jedną stronę, a profesor, co często bywał pijany bił dzieci rózgą lub linijką. Potem pokazuje mi jak przywiązuję się do drzewa orchideę, żeby się zakorzeniła i rosła już na drzewie. Ale ona to jest taka parasita.-mówi. Pasożyt. Jak za dużo tej orchidei to wysuszy drzewo. Przepiękny kwiat, ale pasożyt. A. najczęściej pracuje w ogrodzie, bo jeszcze pozwala jej na to zdrowie. Prawie wszystkie siostry zgromadzenia są już mocno leciwe. To zgromadzenie polskich sióstr, które ma też kilkanaście zakonów w Polsce.  Ale już młodych nie ma, martwią się siostry.

Stołuję się u sióstr. Przy obiedzie zawsze tłumaczą co będziemy jeść- to feijoa- czarna fasola, którą je się w Brazylii codziennie, a to mamao, papaja. Na obiad jest też zwykle ryż, polenta- ugotowana z wodą i solą kasza kukurydziana, którą je się na gorąco, lub na zimno, w kawałkach, batata doce- pieczony słodki ziemniak, ananasy krojone na kawałki, gotowana cieciorka, kilka odmian sałaty i pomidory prosto z ogródka. Na deser różne bolachas (ciastka) i bolas (ciasta) i cukierki z cukru trzcinowego puxa-puxa - "ciągnij- ciągnij", bo żeby je zrobić trzeba długo wyrabiać i ciągnąc masę cukrową. Używa się tu tylko cukru trzcinowego- brązowego nierafinowanego i białego rafinowanego. W Polsce są takie plantacje białych buraków, prawda? wspomina jedna z sióstr. No i oczywiście mnóstwo owoców- mango, kilka rodzajów mandarynek i pomarańczy, banany, truskawki. Wiedzą już, że przepadam za awokado, wiec rano czeka na mnie piękne i dojrzałe- prosto z drzewa.
Ale tutaj jada się awokado tylko z cukrem, więc moje posypywanie go solą a nawet dodawanie ketchupu budzi lekką zgrozę. Z solą? Ale jak to? teraz siostry żartują sobie, ze do bananów i pomarańczy też mogę sobie sól dosypać. Popularnym napojem jest zmiksowane awokado z mlekiem i cukrem.
Cynamon też jest prosto z drzewa, w wielkich kawałkach cynamonowej kory w dzbanie.



Na deser często je się tu sagu, zrobione z mąki z manioku, małe białe kuleczki, które gotuje się, aż staną się przezroczyste. Potem zamacza się je w rozwodnionym winie z dodatkiem cukru i cynamonu.



W ogrodzie.



Te kwiatki na korze zamienią się potem w jadalne owoce.



Tropikalne kwiaty w ogrodzie.




domingo, 23 de agosto de 2015

Mała Polska w Brazylii- Erechim.




Dziś troszkę o miejscu w którym się znalazłam. Na wysokości około 700 metrów n.p.m z pięknym widokiem na okoliczne góry leży 100 tysięczne miasto Erechim. To północna granica stanu Rio Grande do Sul, powyżej zaczyna się znany z pieknych plaż stan Santa Catarina. 

Erechim (wymawiane Ereszim)  w języku Indian Cainguange oznacza "campo pequeno", małe pole.  Ere to pole, chim to małe. Niedaleko znajduje się miejscowość  Erebango, co oznacza duże pole.

Miasto oficjalnie założone zostało w 1918 roku, choć już wcześniej powstała tu niewielka kolonia. Cztery główne mniejszości etniczne, zwane tu etnias, które tu się osiedliły i wciąż zachowują zwyczaje i łączność z krajami pochodzenia to Polacy, Niemcy, Włosi i Żydzi. 

Castelinho, budynek, w którym mieściła się Komisja Ziemi regionu Rio Grande do Sul. Tutaj udawali się przyjezdni by otrzymać swój kawałek ziemi.


Tak wyglądało Erechim w swoich początkach. W ciągu stu lat istnienia zmianiało często nazwy. Najpierw nazywało się Paiol Grande, Boa Vista, Boa Vista de Erechim e Sao Bonifacio i w końcu Erechim.


Rolnicy z Erechim w 1930 roku. Zwróćcie uwagę na twarzowe kapelusze.


Tak, z pomocą stada wołów transportowano do miasta lokomotywę w 1932 roku.


Dziś Erechim to prężnie rozwijające się miasteczko, w którym potomkowie emigrantów współżyją zgodnie i harmonijnie, tworząc mieszankę urodziwych i pogodnych ludzi, którzy w większości lubią bardzo miejsce, w którym mieszkają. Mimo, że nie ma tu wielu zabytków i architektura nie wyróżnia się niczym specjalnym, wiele uroku nadaje miastu malownicze położenie na wzgórzach. Poranna przebieżka uliczkami, z których rozpościera się widok na szmaragdowe zbocza to wspaniały początek dnia. Wiele ulic jest naprawdę stromych. Powietrze jest świeże, a w tej porze roku wszędzie unosi się słodki zapach kwiatów pomarańczy i żółte kwiaty drzewa Ipe odcinają się ostro od jasnobłękitnego nieba. 






Na obrzeżach miasta etnias wybudowały centrum  Associação Comercial, Cultural e Industrial de Erechim- Stowarzyszenie Handlowe, Kulturalne i Przemysłowe Erechim. Przez dwa lata firmy z miasta oddawały co miesiąc część swoich dochodów aby mogło ono powstać. Budynek stowarzyszenia dobrze oddaje ducha miasta. Reprezentuje 4 mniejszości Erechim oraz kulturę Gaucho. Podzielony jest na 5 części, każda z nich z flagą danego kraju i muralem, które je reprezentuje. W poszczególnych częściach są restauracje z narodowymi potrawami, sale, w których mają miejsca warsztaty, kursy i spotkania. Na górze sala koncertowa, gdzie spotykają się wszyscy.

Część żydowska.


Część niemiecka.


Część włoska- herby miast, z których przyjechali emigranci- Werona, Wenecja, Padwa.


No i nasze polskie klimaty, ziarna, kłosy i półnadzy mężczyźni.


Jest też Gaucho, zawsze przedstawiany na koniu, z wiernym psem i lassem.


viernes, 21 de agosto de 2015

Witaj ponownie Brazylio!


20 godzin autobusem z Buenos Aires do Porto Alegre. Lało i lało. Argentyńska część lekko depresyjna, już od okropnego dworca Retiro, niekończąca się monotonna pampa, w wielu miejscach podtopiona po tygodniach deszczu, małe brudne i smutne miasteczka z nieodłączną bandą bezdomnych psów, w końcu późnym wieczorem granica w małej miejscowości Uruguaiana, i nasza skulona od chłodu i zaspana grupka z autokaru, i znowu kilka bezdomnych psów z uporem maniaka oszczekiwało wszystkie wjeżdżające do Argentyny samochody i autobusy, desperacko rzucając się pod koła.
Nie wiem jak to jest, ale jak to mówią Argentyńczycy onda, lub jak mówią inni vibra, fale lub wibracje zmieniają się niemal natychmiast po przekroczeniu granicy argentyńsko-brazylijskiej. Już na pierwszym dworcu autobusowym ludzie żegnają się z czułością, na twarzach szerokie uśmiechy i głośne wybuchy śmiechu. Brazylijscy kierowcy wysiadając żegnają się ze wszystkimi pasażerami życząc dobrej podróży. Znika depresyjna aura, miasteczka, nawet małe, są czystsze, budynki nowsze i lepiej utrzymane, zadbane trawniki i kwietniki. 

Zasypiam i budzą mnie dopiero krzyki Porto Alegre! Porto Alegre! Przespałam bite 10 godzin.

Porto Alegre to stolica Rio Grande de Sul, regionu, który zawsze czuł się odrębny od Brazylii i nawet próbował o tę odrębność zawalczyć, w wojnie o niepodległość, którą przegrał, ale dotąd świętuje jej rocznicę jako Dia de Orgulho, dzień dumy. Kulturowo bliżej im do Argentynczyków i Urugwajczyków niż do mieszkańców Rio lub Bahii, nazywają siebie Gauchos, wymawiane GaUszos, zakcentem na u, tez wypasają bydło, noszą stroje jak ich pobratymcy z południa, i piją hierba mate, zwane tutaj chimarrao, zazwyczaj z bardzo dużych mate z wielką zdobioną bombillą.

A jednak jest to Brazylia. I niemal natychmiast zdaję sobie z tego sprawę widząc dwóch rosłych czarnych mężczyzn popijających mate na dworcu. Taki obrazek jest niemal nie do pomyślenia w Argentynie, kraju "europejczyków" gdzie niestety roi się od przesądów, rasistowskich mitów i komentarzy wypowiadanych głośno i bez żenady. 
Tu, jak w całej Brazylii wymieszały się nacje i rasy i można spotkać ludzi o wszystkich odcieniach skóry, od czarnej jak heban, przez wszystkie odmiany brązu do białej i żółtej.
Do Rio Grande do Sul napływali w  wielkich ilościach emigranci z Europy Środkowej, Niemcy, Polacy, Rosjanie, ale także Włosi i Hiszpanie. Powstały europejskie kolonie, które zachowały swój język i zwyczaje. Na południu Brazylii są miasteczka niemieckie, takie jak Nova Petropolis czy Santa Cruz do Sul, w których urządza się octoberfesty a starsi mieszkańcy wciąż mówią po niemiecku, czy miasteczka i wioski polskie, gdzie tańczy się polskie tance i czci Matkę Boską Częstochowską, takie właśnie jak Erechim, do którego jadę.
Nie mogę się nadziwić, jadąc wiele godzin jadę krętymi drogami wśród łagodnych zielonych wzgórz, pejzaż przecięty co jakiś czas smukłą i ciemną sylwetką araukari zakończoną niemal płaskim parasolem iglastych gałęzi, że na końcu tej drogi leży miasteczko, którego 35% mieszkańców jest polskiego pochodzenia, jasnowłosych, niebieskookich, o nazwiskach Samojeden, Popławski zmieniony na Popoaski, Groch, Michalczuk. Coś gdzieś kiedyś pognało ich dziadków i pradziadków by szukać szczęścia właśnie w tych niedostępnych wtedy regionach, górzystych, zarośniętych selvą. Wszystko było tu wyzwaniem, inny zupełnie klimat, roślinność, język.
A jednak zapuszczali się głębiej i głębiej, coraz dalej od wybrzeża. I wielu tu pozostało.

Dojechałam do Erechim o 19 30, półżywa. Na dworcu przywitało mnie entuzjastycznie starsze małżeństwo Wanda i Nilton, którzy zawieźli mnie do Polskiego Klubu. Kiedy otworzyły się drzwi, rozległy się gromkie oklaski i w osłupieniu zobaczyłam przed sobą tłum ludzi. Ktoś robił zdjęcia błyskając fleszem, ktoś wręczył mi kwiaty i powitalny list, potem ciągle ktoś podchodził by się przedstawić. Członkowie Polskiego Klubu, Grupy Śpiewu "Stare i Wesołe Wiarusy" (ponoć najpierw nazywali się tylko Stare Wiarusy, ale stwierdzili, że przecież są tez weseli, więc dodali Wesołe), grupy tańca Jupem, staruszki siostry z polskiego zgromadzenia a nawet osoby bez polskiego pochodzenia uczące się polskiego dla przyjemności. Stół uginał się od brazylijskich przysmaków. Uściski, uśmiechy i powitalne zdjęcia. Zrozumiałam chyba pierwszy raz co oznacza prawdziwie "gorące powitanie". Nagły status gwiazdy po 25 godzinach w autobusie był dość trudny do przyjęcia w bezbolesny sposób, ale zrobiłam co mogłam, ściskając dłonie i odpowiadając na pytania.
Każdy podchodzący wymawiał z dumą i namaszczeniem swoje polskie nazwisko. 
Mój dziadek był z Polski!
Trochę mówię po polsku!
Ja już byłem w Polsce. A ja byłem 2 razy! 
Odwiedzili rodzinne strony przodków, w okolicach Warszawy, Lublina, Zamościa, Rzeszowa.
I chcą bardzo chcą nauczyć się polskiego.


Komitet powitalny i ja.



Piękne orchidee, które dostałam na powitanie.






Powitalny list.


3 minuty od miejsca, w którym mieszkam. Moja ulica nazywa się Rua Polonia- ulica Polska.


Kwitnie przepięknie drzewo zwane Ipe.




Ten staruszek jak się okazało ma na nazwisko Michalczuk.


Erechim otaczają piękne, zielone wzgórza, winnice i plantacje hierba mate. 

lunes, 10 de agosto de 2015

10 CIEKAWOSTEK O BUENOS AIRES

1.
W kioskach na ulicy sprzedają dzieła Bourdieu, Marksa, Rousseau...kieszonkowe wydania do czytania w autobusie...Nie ważne że często leżą na jednej półce ze szmatławymi gazetami o gwiazdach czy powieściami Danielle Steele... są niemal w każdym kiosku..więc ktoś je chyba kupuje.

2.
W metrze można posłuchać na żywo każdego rodzaju muzyki: rocka, tanga, bossa novy, klasyki, swingu...granej przez wykształconych, wysokiej klasy muzyków...zobaczyć nawet kogoś taszczącego harfę! Podróż linią D niemal zawsze gwarantuje doznania duchowe. I fizyczne, bo w lecie temperatura wagonach jest bliska 60 stopni Celsjusza.

3.
Chcesz zacząć lekcje tańca afro, tańca koreańskiego, jogi kundalini, rysunku? Masz ochotę zobaczyć sztukę, dobry film lub posłuchać muzyki na żywo? Problem jest taki, że nie masz ani grosza? Nie szkodzi, w Buenos Aires możesz zrobić to wszystko nic nie płacąc. W tym mieście możesz robić coś ciekawego każdego dnia tygodnia zupełnie gratis. Centra kultury, muzea, kluby bez przerwy organizują darmowe eventy. Do tego dochodzą festiwale filmowe, muzyczne i teatralne, z doskonałymi produkcjami, za które płaci państwo. Nigdy nie uczestniczyłam tak aktywnie w życiu kulturalnym jak mieszkając w Buenos. Bo grzechem byłoby nie korzystać...


 4.
Chyba tylko w Buenos Aires przypadkowo napotkani ludzie- w barze, na lekcji tanga, w autobusie, mogą tak zaskoczyć swoją wiedzą i poziomem kultury. Ja na pewno nie spotkałam się z tym w żadnym innym znanym mi mieście. Kiedy ma miejsca jakieś wydarzenie kulturalne, czy to spektakl tańca nowoczesnego czy pokaz przedpremierowy ambitnego trzygodzinnego filmu z Turcji, ludzie udają sie tam tłumne, stoją w kilometrowych kolejkach, zdobywają wejściówki czekając godzinami. Wielu studiuje jakiś drugi kierunek, zupełnie niepraktyczny, z czystej pasji lub radości zdobywania wiedzy. Oczywiście, kulturalnych ludzi można znaleźć wszędzie, ale kiedy przypadkowi Argentyńczycy wykazują się znajomością dzieł Wieniawskiego, Kapuścińskiego, widzieli filmy Wajdy, mają w telefonie polonez Chopina jako dzwonek i bynajmniej nie mają polskich korzeni muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem.
Pewien spotkany w kawiarni pan wyciągnął z teczki zdjęcie Zbigniewa Cybulskiego, jednego ze swoich ulubionych aktorów.

5.
Najwięcej księgarni na świecie ma właśnie Buenos Aires, jest ich aż 467...Książki są wszędzie, nowe i używane....Mole książkowe oszaleją z radości. Poza tym miasto może pochwalić się jedną z najpiękniejszych księgarni na świecie, oszałamiającą Ateneo w budynku dawnego teatru. Przy Avenida Corrientes księgarnie są dosłownie co 10 metrów. Dla mniej zamożnych lub polujących na rzadkie, stare okazy istnieją ferie książek w parkach, niezliczone stragany, antykwariaty. Czytać nie umierać!


6.
Po północy wchodzę do nocnego klubu...wydawałoby się, że to przyzwoita pora na nocne wyjście, ale jakoś tu pusto...wygląda na to, że jestem pierwszym gościem. Poza mną są tu jeszcze dwa niedobitki, zapewne z jakiś dalekich stron. Nie ma co się łudzić, tak będzie przez kolejne dwie godziny, aż do nieludzkiej 2 w nocy, kiedy mieszkańcy Buenos dopiero łapią taksówkę, by dojechać na miejsce. O północy nawet nie myślą jeszcze o wyjściu, siedzą w dresie w domu, albo jedzą pizzę ze znajomymi. Niektórzy ucinają sobie drzemką przed wyjściem, wstają o pierwszej, ubierają się i hajda, na imprezę. Potem szaleństwo do białego rana i nieraz after party do 10 rano. Nocne życie Buenos jest naprawdę nocne, nie żadne wieczorne. Wyjście to wyjście, nie wchodzą w grę połowiczne rozwiązania. Te zaskakujące zwyczaje nie są jak się okazują tak stare, w rzeczywistości poprzednie pokolenia Portenos wychodziły o bardziej rozsądnych porach. Ale w ostatnich latach modne stało się zarywanie całych nocy aż do białego rana i późniejsze całodzienne odsypianie.


7.
Pani prezydent lata do pracy helikopterem ze swojego osiedla.


8.
Wieczorami z okolicznych budynków rozlegają się histeryczne krzyki. To żadna hiperbola, one naprawdę są histeryczne, czasem wydaje się, że ktoś zaraz zejdzie z tego świata. To nie kataklizm tylko mecz piłki nożnej. I nie finał finałów, tylko „zwykły” ligowy mecz. Chcecie dowiedzieć się czegoś o pasji? Popatrz jak tutaj przeżywa się mecze piłki nożnej. Posłuchaj jak odnoszą się do siebie kibice dwóch największych rywali- klubów Boca i River. Ale z tą pasją łączy sie tez wiele innych dziwnych zjawisk. W Buenos Aires zarówno klub jak i rząd opłaca huliganów, a bycie nim to intratne zajęcie. Na tyle, że wielu kibiców zajmuje się tylko tym, a wewnątrz klubowe walki o władzę są bardziej bezwzględne niż starcia między kibicami poszczególnych klubów.


9.
Pociągi miejskie są bezpłatne. Nieoficjalnie, ale pomimo oficjalnej ceny przejazdu i bramek na stacjach wszyscy wchodzą bez płacenia a strażnicy przymykają oczy. Właściwie, jeśli unika się głównych dworców, można latami nie kupować biletów.


10.
Buenos Aires to najbardziej neurotyczne miasto świata. Jest tu największa ilość psychologów i ludzi korzystających z terapii na świecie. Terapia jest częścią życia tak normalną, jak chodzenie na siłownię czy na basen i bez żadnej żenady wspominana jest w rozmowach, nawet z nowo napotkanymi osobami. Czasem wręcz ze swego rodzaju dumą. Mieszkańcy Buenos zdaja się uwielbiać rozdrabniać i analizować swoją osobowość, problemy rodzinne, kompleksy itp. Nie wiadomo skąd to się bierze, niektórzy mówią, że u podstaw tego leży brak ukształtowanej narodowej tożsamości, schizofreniczne postrzeganie siebie jednocześnie jako Argentyńczyka i Europejczyka. Dla mnie to też życie w nieustanych cyklach ekonomicznych, kryzysach, zamachach stanu po których następują okresy dobrobytu, z częstotliwością co 10 lat. Jakby nie było, nietrudno zauważyć, że ludzie bywają tu psychicznie niestabilni i mają opinię histerycznych.