viernes, 21 de agosto de 2015

Witaj ponownie Brazylio!


20 godzin autobusem z Buenos Aires do Porto Alegre. Lało i lało. Argentyńska część lekko depresyjna, już od okropnego dworca Retiro, niekończąca się monotonna pampa, w wielu miejscach podtopiona po tygodniach deszczu, małe brudne i smutne miasteczka z nieodłączną bandą bezdomnych psów, w końcu późnym wieczorem granica w małej miejscowości Uruguaiana, i nasza skulona od chłodu i zaspana grupka z autokaru, i znowu kilka bezdomnych psów z uporem maniaka oszczekiwało wszystkie wjeżdżające do Argentyny samochody i autobusy, desperacko rzucając się pod koła.
Nie wiem jak to jest, ale jak to mówią Argentyńczycy onda, lub jak mówią inni vibra, fale lub wibracje zmieniają się niemal natychmiast po przekroczeniu granicy argentyńsko-brazylijskiej. Już na pierwszym dworcu autobusowym ludzie żegnają się z czułością, na twarzach szerokie uśmiechy i głośne wybuchy śmiechu. Brazylijscy kierowcy wysiadając żegnają się ze wszystkimi pasażerami życząc dobrej podróży. Znika depresyjna aura, miasteczka, nawet małe, są czystsze, budynki nowsze i lepiej utrzymane, zadbane trawniki i kwietniki. 

Zasypiam i budzą mnie dopiero krzyki Porto Alegre! Porto Alegre! Przespałam bite 10 godzin.

Porto Alegre to stolica Rio Grande de Sul, regionu, który zawsze czuł się odrębny od Brazylii i nawet próbował o tę odrębność zawalczyć, w wojnie o niepodległość, którą przegrał, ale dotąd świętuje jej rocznicę jako Dia de Orgulho, dzień dumy. Kulturowo bliżej im do Argentynczyków i Urugwajczyków niż do mieszkańców Rio lub Bahii, nazywają siebie Gauchos, wymawiane GaUszos, zakcentem na u, tez wypasają bydło, noszą stroje jak ich pobratymcy z południa, i piją hierba mate, zwane tutaj chimarrao, zazwyczaj z bardzo dużych mate z wielką zdobioną bombillą.

A jednak jest to Brazylia. I niemal natychmiast zdaję sobie z tego sprawę widząc dwóch rosłych czarnych mężczyzn popijających mate na dworcu. Taki obrazek jest niemal nie do pomyślenia w Argentynie, kraju "europejczyków" gdzie niestety roi się od przesądów, rasistowskich mitów i komentarzy wypowiadanych głośno i bez żenady. 
Tu, jak w całej Brazylii wymieszały się nacje i rasy i można spotkać ludzi o wszystkich odcieniach skóry, od czarnej jak heban, przez wszystkie odmiany brązu do białej i żółtej.
Do Rio Grande do Sul napływali w  wielkich ilościach emigranci z Europy Środkowej, Niemcy, Polacy, Rosjanie, ale także Włosi i Hiszpanie. Powstały europejskie kolonie, które zachowały swój język i zwyczaje. Na południu Brazylii są miasteczka niemieckie, takie jak Nova Petropolis czy Santa Cruz do Sul, w których urządza się octoberfesty a starsi mieszkańcy wciąż mówią po niemiecku, czy miasteczka i wioski polskie, gdzie tańczy się polskie tance i czci Matkę Boską Częstochowską, takie właśnie jak Erechim, do którego jadę.
Nie mogę się nadziwić, jadąc wiele godzin jadę krętymi drogami wśród łagodnych zielonych wzgórz, pejzaż przecięty co jakiś czas smukłą i ciemną sylwetką araukari zakończoną niemal płaskim parasolem iglastych gałęzi, że na końcu tej drogi leży miasteczko, którego 35% mieszkańców jest polskiego pochodzenia, jasnowłosych, niebieskookich, o nazwiskach Samojeden, Popławski zmieniony na Popoaski, Groch, Michalczuk. Coś gdzieś kiedyś pognało ich dziadków i pradziadków by szukać szczęścia właśnie w tych niedostępnych wtedy regionach, górzystych, zarośniętych selvą. Wszystko było tu wyzwaniem, inny zupełnie klimat, roślinność, język.
A jednak zapuszczali się głębiej i głębiej, coraz dalej od wybrzeża. I wielu tu pozostało.

Dojechałam do Erechim o 19 30, półżywa. Na dworcu przywitało mnie entuzjastycznie starsze małżeństwo Wanda i Nilton, którzy zawieźli mnie do Polskiego Klubu. Kiedy otworzyły się drzwi, rozległy się gromkie oklaski i w osłupieniu zobaczyłam przed sobą tłum ludzi. Ktoś robił zdjęcia błyskając fleszem, ktoś wręczył mi kwiaty i powitalny list, potem ciągle ktoś podchodził by się przedstawić. Członkowie Polskiego Klubu, Grupy Śpiewu "Stare i Wesołe Wiarusy" (ponoć najpierw nazywali się tylko Stare Wiarusy, ale stwierdzili, że przecież są tez weseli, więc dodali Wesołe), grupy tańca Jupem, staruszki siostry z polskiego zgromadzenia a nawet osoby bez polskiego pochodzenia uczące się polskiego dla przyjemności. Stół uginał się od brazylijskich przysmaków. Uściski, uśmiechy i powitalne zdjęcia. Zrozumiałam chyba pierwszy raz co oznacza prawdziwie "gorące powitanie". Nagły status gwiazdy po 25 godzinach w autobusie był dość trudny do przyjęcia w bezbolesny sposób, ale zrobiłam co mogłam, ściskając dłonie i odpowiadając na pytania.
Każdy podchodzący wymawiał z dumą i namaszczeniem swoje polskie nazwisko. 
Mój dziadek był z Polski!
Trochę mówię po polsku!
Ja już byłem w Polsce. A ja byłem 2 razy! 
Odwiedzili rodzinne strony przodków, w okolicach Warszawy, Lublina, Zamościa, Rzeszowa.
I chcą bardzo chcą nauczyć się polskiego.


Komitet powitalny i ja.



Piękne orchidee, które dostałam na powitanie.






Powitalny list.


3 minuty od miejsca, w którym mieszkam. Moja ulica nazywa się Rua Polonia- ulica Polska.


Kwitnie przepięknie drzewo zwane Ipe.




Ten staruszek jak się okazało ma na nazwisko Michalczuk.


Erechim otaczają piękne, zielone wzgórza, winnice i plantacje hierba mate. 

No hay comentarios:

Publicar un comentario